Miałam kiedyś rzecz, w którą angażowałam się w całości, kochałam ją i poświęcałam jej każdą wolną chwilę. Pomagało mi to w gorszych chwilach, dawało radość i wiarę w siebie, pozwoliło mi zawrzeć przyjaźń, którą teraz wspominam ze wzruszeniem (choć i smutkiem, że to już za nami i nie wróci). Przyznaję, byłam fanatyczką.
Nieco zaślepioną, ale oddaną całym sercem.
Taka właśnie byłam na punkcie muzyki U2.
Poniżej wstawiam swoje wspomnienia napisane w 2006 roku z koncertu, który odbył się w Polsce 5 lipca 2005 roku.
Niektóre fragmenty teraz mnie bawią, byłam młoda i nieco naiwna, a z drugiej strony żałuję, że gdzieś po drodze straciłam tą miłość do ich muzyki i wielkie emocje towarzyszące obcowaniu z nią. Teraz jestem "tylko" fanką.
Co zmienił koncert U2 w moim życiu - wspomnienia po roku
Koncertów zagranicznych gwiazd w Polsce jest z każdym rokiem więcej. Ludzie chodzą na nie, aby zaspokoić ciekawość, bo tak nakazuje moda, aby mieć się czym chwalić przed znajomymi i nieznajomymi, bo lubią chodzić na koncerty, bo oto przyjechała ich ukochana kapela, którą koniecznie muszą zobaczyć. Istnieje oczywiście również wiele innych powodów. Wszyscy prawdziwi fani U2 jadą na ich koncert
z następujących, jak mniemam, powodów - kochają teksty i muzykę tego zespołu, utożsamiają się z jego przesłaniem i ponad wszystko pragną zobaczyć swoich idoli na żywo, poczuć tę niesamowitą atmosferę, której, gdyby nie mój Tato, poczuć bym nie mogła.
z następujących, jak mniemam, powodów - kochają teksty i muzykę tego zespołu, utożsamiają się z jego przesłaniem i ponad wszystko pragną zobaczyć swoich idoli na żywo, poczuć tę niesamowitą atmosferę, której, gdyby nie mój Tato, poczuć bym nie mogła.
To już rok, a ja pamiętam wszystkie szczegóły, które dotyczą tego cudownego wydarzenia, koncertu U2 w Chorzowie w lipcu 2005 roku, i nie chcę nigdy ich zapomnieć. Kilkumiesięczne przygotowania, długa podróż do "Kotła Czarownic", upał, a potem wielki deszcz z ciemnej i złowieszczej chmury i wreszcie - sam koncert. A potem bootlegi, zdjęcia, wspominanie...
Jak śpiewał Ryszard Riedel - "W życiu piękne są tylko chwile i dla tych chwil warto żyć". Myślę, iż stanowi to odpowiedni kontekst do moich koncertowych wspomnień. Nie liczą się codzienne niepokoje, problemy tak typowe dla moich rówieśników, jak sprawy damsko-męskie, poczucie niepewności, zagrożenia, problemy w szkole, kłótnie z rodziną i przyjaciółmi oraz własny wygląd. Wszystkie te sprawy tracą na ważności, kiedy zaczyna się dziać coś wielkiego, coś niespodziewanego, lub wręcz przeciwnie, długo oczekiwanego, coś naprawdę ważnego, choć czasem nie zdajemy sobie sprawy, że to właśnie się zaczyna i wkrótce się skończy, bo nic nie może trwać wiecznie, a już na pewno stan bezkresnego szczęścia. Otóż kiedy siedziałam na stadionowym, zielono zabarwionym krześle, z którego powoli schodziła farba, i oczekiwałam na wyjście U2 na scenę - czułam się jeszcze trochę niepewnie, moja postawa była pełna wyczekiwania, ale jednocześnie nie dochodziło do mnie w pełni, że za chwilę przeżyję coś, na myśl o czym będą się we mnie budziły najcieplejsze uczucia, pojawiał cielęcy uśmiech na twarzy, a oczy stawały rozmarzone. Kiedy mój ukochany zespół grał na chorzowskiej scenie swoje największe przeboje, wszystko inne stało się dla mnie nieważne, zależało mi tylko na tym, aby wyśpiewać z nimi te wszystkie słowa, które wydobywali, zdawałoby się, z mojego wnętrza i aby nigdy już nie zeszli z tej sceny. Spojrzałam w niebo, zobaczyłam w niej wielką dziurę, wywołaną fioletowymi reflektorami przymocowanymi do konstrukcji sceny i poczułam, jakbym była otoczona aniołami, które przebiwszy tę dziurę, zeszły na ten jeden wieczór, na te dwie i pół godziny, trochę niżej.
W czasie trwania koncertu zachłannie wpatrywałam się w członków zespołu, łapczywie łowiłam każdy najmniejszy dźwięk, aby zapamiętać i zachować w sercu jego brzmienie. To dość absurdalne, ale czułam, jak z każdą piosenką staję się lepszym człowiekiem. Oczywiście ten lepszy człowiek ulotnił się z mojej duszy niedługo po koncercie, ale moc i energia, którą wtedy zyskałam, wystarczyły mi na o wiele dłuższy czas. Do Chorzowa jechałam z myślą, aby świetnie się bawić, zobaczyć Larryego, Adama, Bono i The Edga na żywo i zaśpiewać z nimi te wszystkie piękne pieśni, które stworzyli, tymczasem zyskałam poczucie jedności z innymi fanami, a mój stosunek do muzyki w pewien sposób się zmienił. To była prawdziwa uczta dla duszy, kojące dźwięki dla uszu, a dla oczu - niezapomniany ogień oddania, pasji i poświęcenia.
Najbardziej przeżywałam wszelkie polskie akcenty. Przez początek "Dnia Nowego Roku" obserwowałam jedynie zespół, lecz gdy w pewnej chwili odwróciłam głowę w prawą stronę, zobaczyłam widok, który mną wstrząsnął i chyba nikogo z obecnych nie pozostawił obojętnym. Wielka flaga Polski, rozpostarta na wszystkich uczestnikach zdarzeń dnia 5 lipca. To było absolutnie fascynujące i genialne wydarzenie, które wspominam z łezką w oku.
Na ten niezapomniany wieczór złożyło się wiele rzeczy - atmosfera, wspólna miłość siedemdziesięciu tysięcy obecnych tam fanów do muzyki pewnego irlandzkiego zespołu, równomierne zaangażowanie zarówno zespołu, jak i publiczności w to, aby koncert był jak najlepszy. Po tym koncercie cząstka mej duszy zupełnie znikła, a w jej miejsce pojawiła się nowa, inna cząstka.
to był piękny dzień
nie pozwól mu, uciec
dotknij mnie, zabierz mnie w to inne miejsce
naucz mnie, ja wiem że nie jestem beznadziejnym przypadkiem
(Beautiful Day)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz