Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. Ponownie polski
zespół dotarł do finałowej rundy eliminacji Ligi Mistrzów, ponownie w pierwszym
spotkaniu mistrz kraju osiągnął dobry wynik. Niestety, ponownie niewiele z tego
wynikło. Emocji mieliśmy co niemiara, na to nikt narzekać nie może. W samej
tylko pierwszej połowie widzieliśmy dwa błyskawiczne trafienia Rumunów, niesłusznie
nieuznaną bramkę Legii, wreszcie gola kontaktowego. Rezultat końcowy: 2-2 i koniec marzeń o Legii Warszawa w piłkarskiej Lidze Mistrzów.
Warszawiacy nie grali źle, jestem w stanie zaryzykować nawet
stwierdzenie, że (nie licząc pierwszych 10 minut…) był to jeden z najlepszych,
jeśli nie najlepszy mecz „stołecznych” w sezonie! "Jaka piękna katastrofa" – cytat z Greka Zorby Nikosa Kazantzakisa sam ciśnie się na usta.
Tylko że ja, moi drodzy, mam już serdecznie dość tych
wszystkich "pięknych porażek" naszych zespołów. Widziałem ich już w swoim
życiu wystarczająco dużo (a dodam, że nie jestem jeszcze taki stary!). Chciałbym natomiast w końcu
zobaczyć jakiś sukces, móc patrzeć na naszych grajków unoszących zaciśnięte pięści
w geście triumfu, nie w przypływie bezsilnej złości. Cieszących się i świętujących, nie schodzących
z boiska ze zwieszonymi głowami. "Grają jak nigdy, przegrywają jak zwykle" –
tak jeszcze parę lat temu zwykło się określać grę reprezentacji Hiszpanii. Z
zachowaniem wszelkich proporcji, dokładnie tak można określić wczorajszą grę
warszawskiej Legii ze Steauą Bukareszt. Można spierać się,
że przecież "wojskowi" nie przegrali tego meczu, ale czym innym niż porażką jest
wywalczony na własnym stadionie remis, premiujący awansem zespół rywali? Warszawiacy
walczyli, starali się i szarpali. Była wola walki, była zadziorność a nawet co nieco
umiejętności. Tylko co z tego? Co z tego, skoro wcześniej, w przeciągu trzech minut "Legioniści" we frajerski sposób pozwolili wpakować sobie
dwie bramki? To były trzy minuty, które de facto przekreśliły szanse Legii. Każdy,
kto interesuje się futbolem choćby w niewielkim stopniu, wie co znaczą gole
stracone na własnym stadionie. Na tym poziomie rozgrywek na takie błędy
zwyczajnie nie można sobie pozwolić.
Piękne porażki to zresztą specjalność Polskich zespołów w
eliminacjach Ligi Mistrzów. Że wspomnę choćby tylko dwie próby wejścia do "piłkarskiego
raju" w wykonaniu Wisły Kraków. Dwumecz z Panathinaikosem Ateny z 2005 roku.
Wiślacy pod wodzą Jerzego Engela w pierwszym meczu czwartej rundy eliminacji
grają efektownie i skutecznie, pokonują rywali 3:1. Tylko po to, aby w rewanżu
ulec 1:4 i pożegnać się z marzeniami o LM (jako ciekawostkę dodać można, że
drugą bramkę dla mistrzów Grecji zdobył wówczas były reprezentant Polski – Emmanuel Olisadebe).
Jak wiadomo, historia to złośliwe bydle, które lubi się powtarzać. Tak też stało
się w roku 2011. W roli głównej ponownie krakowska Wisła, przeciwnik – APOEL Nikozja.
W pierwszym spotkaniu kibice zgromadzeni na Reymonta w Krakowie obejrzeli
nieznaczne zwycięstwo swojego zespołu (1:0), nadzieje zostały rozbudzone. Po
czym szybko zgasły za sprawą rewanżu, w którym Cypryjczycy pewnie pokonali
mistrzów Polski 3:1.
Piłkarzom z Warszawy pozostała gra w Lidze Europy |
Pisałem to już parokrotnie i dzisiaj, po kolejnej porażce
polskiego futbolu, napiszę po raz kolejny. Nasi piłkarze mają talent i mają potencjał.
Nie mniejszy niż Portugalczycy czy Włosi, a na pewno nie mniejszy niż Rumuni. Brak
jest za to umiejętności, wyszkolenia technicznego. A przede wszystkim, znać
daje o sobie brak wiary we własne możliwości i tzw. chłodnej głowy. W drugiej
połowie wczorajszego spotkania Polacy wyraźnie zdominowali rywali. Co stało na
przeszkodzie, aby tak wyglądał cały mecz? Gdyby gracze mistrza Polski wyszli na
pierwszą połowę równie skoncentrowani i pewni siebie, być może bramki dla
rywali nie padłyby, a my moglibyśmy cieszyć się z historycznego awansu do
Champions League.
Tak się jednak nie stało. Ostatni raz polski zespół grał w
elitarnej Lidze Mistrzów 17 lat temu. W tym roku nie udało się ponownie, choć –
co warte odnotowania – Legia Warszawa w tegorocznych eliminacjach nie przegrała
ani jednego spotkania.
Aby zakończyć
tą nieszczególnie optymistyczną notkę jakimś pozytywnym akcentem przypomnę jeszcze jedno - nikt nie powiedział, że to co nie udało się w el. LM, nie może udać się w Lidze Europy. Legia udowodniła, że jest zespołem silnym, grającym do samego końca i obdarzonym charakterem. W takiej sytuacji nie widzę najmniejszego powodu, dla którego to warszawiacy nie mieliby stać się "czarnym koniem" tegorocznych zawodów! Niezależnie od klasy rywali z jakimi przyjdzie im grać.
słusznie sedzia odgwizdal spalony ustalmy to raz na zawsze
OdpowiedzUsuńMoże tak, może nie. Ja na powtórkach spalonego się nie dopatrzyłem i tego też się trzymam. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń