On: Ten, kto sam kiedykolwiek się odchudzał, lub ewentualnie na diecie znajdowała się jego druga połówka, wie, jak uciążliwe może być życie w takim kulinarnym reżimie. Można by pomyśleć, że najciężej mają w takiej sytuacji ci, którzy sami muszą jakimś cudem przejść przez dietę. Ja z tą tezą dyskutować nie zamierzam, zwłaszcza, że osobiście nigdy na diecie nie byłem. Natomiast od paru ładnych miesięcy usilnie dietuje się moja piękniejsza (i szczuplejsza) połówka. Stąd też ta część posta to będzie taki "widok z drugiej strony barykady".
A widok z tej perspektywy sielankowy nie jest, trudności piętrzą się właściwie na każdym kroku. Po pierwsze, ja naprawdę lubię wyskoczyć gdzieś z moją małżonką, niekoniecznie planując to na dzień wcześniej. A niestety, od kiedy króluje u nas zdrowe odżywianie, absolutnie nie ma takiej opcji. Posiłki muszą być gotowe na konkretną godzinę i zgodnie z akurat ustaloną rozpiską. Ciekawie robi się, kiedy na przykład mamy iść do kina, albo na zakupy i trzeba brać ze sobą pojemniczki z przygotowanym wcześniej posiłkiem. O ile w kinie to nie jest jeszcze wielki problem, o tyle na zakupach, kiedy za bardzo nie ma gdzie usiąść, sytuacja nieco się komplikuje. W ogóle wyjścia gdziekolwiek są dosyć problematyczne, właśnie ze względu na potrzebę ciągłego planowania posiłków i pilnowania ich pór.

Kolejna sprawa - wierzcie lub nie, moi drodzy, ale ja całkiem lubię pichcić. Może nie jestem w tym tak dobry jak Ona, a już na pewno nie mam tak szerokiego wachlarza dań, które potrafiłbym zrobić, ale lubię to. Mam też swoją specjalność - pieczone, pikantne skrzydełka z kurczaka. Sam dobrałem do nich unikatowy zestaw przypraw, wiem jak długo i w jakiej temperaturze je piec. Tylko co z tego, kiedy nie mam ich teraz komu robić? To żadna frajda pichcić tylko dla siebie! Dość powiedzieć, że odkąd Ona jest na diecie, a to będzie już chyba z sześć miesięcy, skrzydełka robiłem może z trzy czy cztery razy, przy czym raz w tym roku. Zresztą ogóle nie chce mi się gotować tylko dla siebie, to zupełnie bez sensu.
To nie wszystko, głupio jest nawet robić zakupy spożywcze! Zdarza się nieraz, że kupuję rzeczy, które oboje lubiliśmy jeść i jest mi zwyczajnie nieswojo kupować tylko dla siebie, trochę paranoja...
A na zakończenie, dość niecodzienny dla tego kącika akcent pozytywny (a właściwie dwa akcenty!): po pierwsze, odkąd moja małżonka przeszła na dietę, zaczęła o wiele częściej i zdecydowanie smaczniej gotować! Domowa zupa cebulowa to był prawdziwy przebój! No i po drugie - rewelacyjna z niej teraz laska! ;)

Jeśli chodzi o dietę, to podjęłam decyzję i konsekwentnie się jej trzymam. Byłam świadoma, jakie ograniczenia to ze sobą niesie i nie mam z tym większego problemu. Nie przeszkadzają mi nawet różne okazje, typu święta, imprezy, wesela. W takich sytuacjach po prostu jestem asertywna, nie wychodzę poza to, co mam w planie, grzecznie dziękuję i tyle. Jem tylko to, co sama sobie przyrządzę, wszędzie zabieram ze sobą pojemniczki z jedzeniem i staram się jeść w moich stałych porach.
Największy problem z moją dietą mają, o dziwo, wszyscy naokoło.
Jedyną osobą, która mnie rozumie i naprawdę wspiera, od początku do końca, jest On. I to mimo tego, że moje dietowanie właśnie jego dotyka najbardziej, bo nie możemy np. spędzić romantycznie piątkowego wieczoru, zajadając się wspólnie pieguskami i popijając je likierem kokosowym albo wyskoczyć razem na pizzę czy do innego KFC. To znaczy wyskakujemy, ale On je sam, a ja siedzę i patrzę, popijając wodę lub kawę, ewentualnie wsuwając w tym czasie własny prowiant ;-)
Natomiast z innymi ludźmi jest raczej pod górkę. Patrząc na swoje otoczenie stwierdzam, że wielu brakuje wyczucia i kultury, jakiegoś poszanowania cudzej prywatności. Przez to, że zauważają duże zmiany w moim wyglądzie, czują się upoważnieni do wtrącania się, komentowania mojego wyglądu, dawania dobrych rad, wywierania na mnie jakiejś dziwnej presji, oceniania mnie, wypytywania o szczegóły, o wagę, zaglądania w talerz. Niektórzy nawet zaczęli mi się tłumaczyć z tego, że np. jedzą niezdrowo, ale to mnie raczej bawi niż złości. Sama nie wtrącam się ludziom w ich sposób żywienia, nie komentuję tego co jedzą, chyba że ktoś wyraźnie prosi o rady. Nie wnikam w to, niech każdy waży ile chce i wygląda jak chce, w większości przypadków jest mi to zupełnie obojętne. Niestety nie działa to w obie strony. Męczy mnie ciągłe poruszanie tego tematu przez innych, nawet tych kibicujących mi i pozytywnie nastawionych, oraz szeroko zakrojone wścibstwo ludzi. Dziwi mnie absurd sytuacji, w której ktoś, kto nie jest mi w żaden sposób bliski, obraża się, bo nie chcę z nim rozmawiać na ten temat. Nie czuję się w obowiązku tłumaczyć się ludziom z własnych problemów, nie upoważniałam ich do oceniania mnie i dawania rad, które w niczym mi nie pomagają, a w większości są po prostu głupie. Jakakolwiek by była moja reakcja, nic to nie daje. Złości mnie całokształt zachowań otoczenia w kontekście mojego odżywiania i bardzo to hejtuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz