sobota, 23 listopada 2013

O anime słów kilka*

Ghost in the Shell
Nigdy nie byłem fanem mangi ani anime. Oczywiście, jak dla większości dzieciaków wychowanych w latach 90, obowiązkowym punktem dnia było dla mnie popołudniowe pasmo chińskich i japońskich bajek emitowanych na  Polonia 1! Doprawdy nie wyobrażam sobie dzieciństwa bez Kapitana Tsubasy czy Yattamana. Ta sympatia nie przełożyła się jednak nigdy na poważniejsze zainteresowanie tematem, a mój kontakt z anime urwał się na długi czas, wraz z końcem popularności i dostępności Polonii 1 w moim regionie.

I wiecie co? Okazało się, że nie miałem nawet pojęcia, ile mnie omija! Na przestrzeni lat słyszałem oczywiście o pojawiających się co jakiś czas japońskich produkcjach, jak Spirited Away: W Krainie Bogów czy Ghost in the Shell, które zgarniały świetne recenzje (ta pierwsza została nawet nagrodzona Oscarem), jednak przez szereg lat nie mogłem zdecydować się na bliższe z nimi zapoznanie.

Sytuacja zmieniła się nieco, kiedy nieco ponad sześć lat temu, zupełnym przypadkiem natknąłem się w telewizji na jedną z hitowych japońskich produkcji: Howl's Moving Castle. W Polsce film znany jest jako Ruchomy Zamek Hauru. Niestety, jako że byłem jeszcze wówczas przykładnym studentem, z powodu zajęć nie było mi dane obejrzeć go do końca. Obiecałem sobie jednak nadrobić to niedopatrzenie, co też parę miesięcy później (znów brak czasu i dodatkowo skleroza) uczyniłem! 
Wydaje się, że fabularnie film nie powala - ot, dość banalna w sumie historia o nie do końca realnej miłości w czasach wojny. Historia być może banalna, ale drodzy moi, jakże pięknie przedstawiona! Tak pięknej i kunsztownie wykonanej animacji nie widziałem nigdy wcześniej. Jak się rzekło, na pierwszy rzut oka wydarzenia są nieco naiwne, ale historia miłości młodziutkiej (choć przemienionej w staruszkę) Sophie i czarnoksiężnika Hauru to zaledwie pretekst do snucia opowieści o potrzebie bliskości i o tym, że w każdym bez wyjątku jest cząstka zarówno dobra, jak i zła. Ciepła, optymistyczna i niezwykle piękna opowieść.

To oczywiście nie jedyna produkcja godna polecenia. Później przyszedł dla mnie czas na Final Fantasy VII: Advent Children oraz Akira. Obie historie dość pokręcone, obie niełatwe w odbiorze i obie, ze względu na mocno zakręconą fabułę, przeznaczone raczej dla zdeklarowanych fanów anime. Szczególnie ta druga, ze względu na mocno... "charakterystyczną" stylistykę i tematykę na pewno nie jest filmem dla każdego. Dość powiedzieć, że poproszony o przybliżenie mi fabuły, jeden z  moich znajomych odpowiedział mi jednym tylko słowem: "mindfuck". Niecenzuralnie, ale trafnie. 

Motoko Kusanagi
Kolejną produkcją, o której chciałem wspomnieć jest Ghost in the Shell. W tym miejscu muszę pozwolić sobie na pewną dygresję - kiedy po raz pierwszy oglądałem Matrixa w reżyserii braci Wachowskich, byłem pod ogromnym wrażeniem! Nowatorski sposób kręcenia poszczególnych scen i prowadzenia akcji, zapierające dech efekty specjalne... No i przede wszystkim niesamowita, rewelacyjna i - jak mi się wówczas wydawało - rewolucyjna fabuła. Świat w którym ludzie zredukowani zostali do roli źródła zasilania dla inteligentnych maszyn i za pomocą wbudowanych w ciało gniazd łączą się ze sztucznie wykreowaną wirtualną rzeczywistością wydawał mi się tworem wyjątkowo kreatywnego umysłu. Dopiero wiele lat później (a mówiąc konkretniej, jakieś półtora tygodnia temu), przekonałem się, jak wiele bracia Wachowscy zaczerpnęli właśnie z Ghost in the Shell. Elektroniczne gniazda na karkach bohaterów, wszechobecna inwigilacja, wreszcie możliwość "włamania" się do umysłu innego człowieka. Dzieło Mamoru Oshii oferuje jednak znacznie więcej niż historia o losach Neo. Czym jest ludzka dusza? Gdzie kończy się maszyna, a zaczyna czująca istota? Co nas określa i definiuje? Takich pytań próżno szukać w Matrixie. Ghost in the Shell to one stanowią faktyczną oś fabularną, zaś prowadzone przez bohaterów policyjne śledztwo stanowi w zasadzie jedynie tło dla rozważań nad istotą człowieczeństwa. 
Dramatis personae i arena wydarzeń w Ghost in the Shell
Obecnie na mojej rozkładówce i ekranie komputera gości Hellsing Ultimate, dowód na to, że nawet w dzisiejszych czasach wampiry nie muszą się błyszczeć i żelować czupryn, a ich głównym zajęciem nie musi być koniecznie psychopatyczne podglądanie śpiących nastolatek. Generalnie rzecz ujmując nie lubię opowieści o wampirach. Sama koncepcja sypiających w trumnie, bladych i uczulonych na promienie słoneczne stworzeń z długaśnymi zębami wydawała mi się zawsze absurdalna i zwyczajnie nieciekawa. 
Alucard
Z Hellsingiem sprawa wygląda inaczej. Dziesięcioodcinkowy serial aż kipi od nawiązań do wydarzeń z rzeczywistego świata i bez cienia litości piętnuje religijny fanatyzm i ludzkie okrucieństwo. Dodać należy, że produkcja jest absolutnie bezkompromisowa i przeznaczona wyłącznie dla dorosłego odbiorcy. Producenci nie stronią od skrajnie brutalnych scen. Główny bohater, Alucard, jest potworem. Wampirem ściśle rzecz biorąc. A biorąc ją jeszcze ściślej - wampirem, którego głównym zadaniem jest eliminacja innych wampirów. Nic dodać, nic ująć. To niemal wszechpotężne monstrum z najgorszych sennych koszmarów, zupełnie różne od tego, jak przedstawiane są wampiry we współczesnej popkulturze. Można powiedzieć o nim wiele, ale na pewno nie to, że jest postacią pozytywną. Mimo to Alucard budzi sympatię. W zasadzie trudno to wyjaśnić, ale to właśnie bohaterowie - w szczególności wspomniany Alucard - i ich złożone osobowości są jedną z najmocniejszych stron produkcji. Najmocniejszą, ale nie jedyną. Kolejną jest fabuła. Stopniowe poznawanie prawdziwej tożsamości i historii Alucarda. Odkrywanie jego związków ze zwalczającą wampiry na terenie Wielkiej Brytanii i hołdującą protestanckim wartościom organizacją Hellsing. Wreszcie walka z organizacjami Iskariota i Millenium.
Grobowiec świetlików
Muszę dodać, że miałem to szczęście natrafić na Hellsing Ultimate dopiero niedawno, a nie np. w roku 2006, kiedy ukazał się pierwszy odcinek serii. Miałbym bowiem niemałe problemy z doczekaniem się kolejnych epizodów. Tak się bowiem składa, że ten nieszczególnie przecież długi serial powstawał przez... sześć lat! Pierwszy odcinek ujrzał światło dzienne w grudniu 2006, zaś dziesiąty i zarazem ostatni w grudniu 2012 roku. Jak dla mnie - niesamowite. Wczoraj skończyłem oglądać epizod z numerkiem 9, a więc przedostatni. Doprawdy nie wiem, co zrobiłbym, gdyby na zwieńczenie historii przyszło mi czekać rok.

A co dalej? Z radością stwierdzam, że przede mną jeszcze mnóstwo dobrego kina do obejrzenia. Na pewno nie zrezygnuję z takich produkcji jak zachwalany, choć ponoć dość ciężki w odbiorze Grobowiec Świetlików, uhonorowane Oscarem Spirited Away: W Krainie Bogów, Księżniczka Mononoke, czy serial Cowboy Bebop.

*Wybaczcie moi drodzy tak oklepany i banalny tytuł tego posta, ale o ile napisanie całości nie przysporzyło mi szczególnych trudności, to już wymyślenie oryginalnego i chwytliwego tytułu tym razem okazało się być wyzwaniem przewyższającym moje siły twórcze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz