niedziela, 2 lutego 2014

[hate] Dieta [/hate]

Po długiej przerwie, spowodowanej do spółki przez brak czasu i brak weny, na łamy naszego bloga powraca swojski Kącik hejtera! Dzisiaj ponarzekamy nieco na zjawisko, które od dłuższego już czasu mąci spokój naszego ogniska domowego i komplikuje plany. Mówiąc krótko, jest nam doskonale znane. Otóż dzisiaj pomówimy sobie o monstrum zwanym "dietą".

On: Ten, kto sam kiedykolwiek się odchudzał, lub ewentualnie na diecie znajdowała się jego druga połówka, wie, jak uciążliwe może być życie w takim kulinarnym reżimie. Można by pomyśleć, że najciężej mają w takiej sytuacji ci, którzy sami muszą jakimś cudem przejść przez dietę. Ja z tą tezą dyskutować nie zamierzam, zwłaszcza, że osobiście nigdy na diecie nie byłem. Natomiast od paru ładnych miesięcy usilnie dietuje się moja piękniejsza (i szczuplejsza) połówka. Stąd też ta część posta to będzie taki "widok z drugiej strony barykady".

A widok z tej perspektywy sielankowy nie jest, trudności piętrzą się właściwie na każdym kroku. Po pierwsze, ja naprawdę lubię wyskoczyć gdzieś z moją małżonką, niekoniecznie planując to na dzień wcześniej. A niestety, od kiedy króluje u nas zdrowe odżywianie, absolutnie nie ma takiej opcji. Posiłki muszą być gotowe na konkretną godzinę i zgodnie z akurat ustaloną rozpiską. Ciekawie robi się, kiedy na przykład mamy iść do kina, albo na zakupy i trzeba brać ze sobą pojemniczki z przygotowanym wcześniej posiłkiem. O ile w kinie to nie jest jeszcze wielki problem, o tyle na zakupach, kiedy za bardzo nie ma gdzie usiąść, sytuacja nieco się komplikuje. W ogóle wyjścia gdziekolwiek są dosyć problematyczne, właśnie ze względu na potrzebę ciągłego planowania posiłków i pilnowania ich pór.

Poza tym, kiedy już gdzieś wychodzimy, Ona i ja, lubię coś od czasu do czasu przekąsić. Na mieście, dajmy na to (nie wiem, czy kiedykolwiek już o tym wspominałem, ale jestem wielkim fanem kebabów!), lubię też pochrupać popcorn w kinie. A odkąd Ona postanowiła, że będzie nie tylko piękna, ale i szczupła, zadanie mam nieco utrudnione. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że moja małżonka strofuje mnie i nie pozwala jeść przy sobie dań, na które sama nie może sobie pozwolić, nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie, często sama mnie do tego zachęca! Tyle tylko, że głupio czuję się, pochłaniając pitę wypełnioną mięchem, chipsy czy czekoladę, kiedy Ona może co najwyżej popatrzeć (ew. powąchać), popijając swoją wodę albo kawę (czy też raczej kawusię ;)).

Kolejna sprawa - wierzcie lub nie, moi drodzy, ale ja całkiem lubię pichcić. Może nie jestem w tym tak dobry jak Ona, a już na pewno nie mam tak szerokiego wachlarza dań, które potrafiłbym zrobić, ale lubię to. Mam też swoją specjalność - pieczone, pikantne skrzydełka z kurczaka. Sam dobrałem do nich unikatowy zestaw przypraw, wiem jak długo i w jakiej temperaturze je piec. Tylko co z tego, kiedy nie mam ich teraz komu robić? To żadna frajda pichcić tylko dla siebie! Dość powiedzieć, że odkąd Ona jest na diecie, a to będzie już chyba z sześć miesięcy, skrzydełka robiłem może z trzy czy cztery razy, przy czym raz w tym roku. Zresztą ogóle nie chce mi się gotować tylko dla siebie, to zupełnie bez sensu.
To nie wszystko, głupio jest nawet robić zakupy spożywcze! Zdarza się nieraz, że kupuję rzeczy, które oboje lubiliśmy jeść i jest mi zwyczajnie nieswojo kupować tylko dla siebie, trochę paranoja...

A na zakończenie, dość niecodzienny dla tego kącika akcent pozytywny (a właściwie dwa akcenty!): po pierwsze, odkąd moja małżonka przeszła na dietę, zaczęła o wiele częściej i zdecydowanie smaczniej gotować! Domowa zupa cebulowa to był prawdziwy przebój! No i po drugie - rewelacyjna z niej teraz laska! ;)



Ona: Jestem na diecie już prawie pół roku. Z racji tego, że temat jest nam bliski, postanowiliśmy poświęcić jeden odcinek kącika hejtera właśnie diecie. Początkowo myślałam, że będę bardzo "hejtować" samą instytucję diety, to, że muszę wcześniej myśleć o posiłkach, przygotowywać, odmierzać gramatury, ale nie. Tak naprawdę jasne zasady tego, jak mam się odżywiać, pomogły mi wewnętrznie jakoś się uporządkować. Mam tylko nadzieję, że kiedy już zakończę dietę, nadal będę potrafiła jeść normalnie i nie popadać w skrajności. Szkoda by mi było zaprzepaścić czas, wysiłek i wyrzeczenia, które włożyłam w to, aby dojść do takiej formy, w jakiej jestem teraz. Próbuję oduczyć się radzenia sobie z negatywnymi emocjami za pomocą jedzenia, ale obawiam się, że to długi i skomplikowany proces. Będę jednak starać się najlepiej jak potrafię.

Jeśli chodzi o dietę, to podjęłam decyzję i konsekwentnie się jej trzymam. Byłam świadoma, jakie ograniczenia to ze sobą niesie i nie mam z tym większego problemu. Nie przeszkadzają mi nawet różne okazje, typu święta, imprezy, wesela. W takich sytuacjach po prostu jestem asertywna, nie wychodzę poza to, co mam w planie, grzecznie dziękuję i tyle. Jem tylko to, co sama sobie przyrządzę, wszędzie zabieram ze sobą pojemniczki z jedzeniem i staram się jeść w moich stałych porach.

Największy problem z moją dietą mają, o dziwo, wszyscy naokoło.
Jedyną osobą, która mnie rozumie i naprawdę wspiera, od początku do końca, jest On. I to mimo tego, że moje dietowanie właśnie jego dotyka najbardziej, bo nie możemy np. spędzić romantycznie piątkowego wieczoru, zajadając się wspólnie pieguskami i popijając je likierem kokosowym albo wyskoczyć razem na pizzę czy do innego KFC. To znaczy wyskakujemy, ale On je sam, a ja siedzę i patrzę, popijając wodę lub kawę, ewentualnie wsuwając w tym czasie własny prowiant ;-)    

Natomiast z innymi ludźmi jest raczej pod górkę. Patrząc na swoje otoczenie stwierdzam, że wielu brakuje wyczucia i kultury, jakiegoś poszanowania cudzej prywatności. Przez to, że zauważają duże zmiany w moim wyglądzie, czują się upoważnieni do wtrącania się, komentowania mojego wyglądu, dawania dobrych rad, wywierania na mnie jakiejś dziwnej presji, oceniania mnie, wypytywania o szczegóły, o wagę, zaglądania w talerz. Niektórzy nawet zaczęli mi się tłumaczyć z tego, że np. jedzą niezdrowo, ale to mnie raczej bawi niż złości. Sama nie wtrącam się ludziom w ich sposób żywienia, nie komentuję tego co jedzą, chyba że ktoś wyraźnie prosi o rady. Nie wnikam w to, niech każdy waży ile chce i wygląda jak chce, w większości przypadków jest mi to zupełnie obojętne. Niestety nie działa to w obie strony. Męczy mnie ciągłe poruszanie tego tematu przez innych, nawet tych kibicujących mi i pozytywnie nastawionych, oraz szeroko zakrojone wścibstwo ludzi. Dziwi mnie absurd sytuacji, w której ktoś, kto nie jest mi w żaden sposób bliski, obraża się, bo nie chcę z nim rozmawiać na ten temat. Nie czuję się w obowiązku tłumaczyć się ludziom z własnych problemów, nie upoważniałam ich do oceniania mnie i dawania rad, które w niczym mi nie pomagają, a w większości są po prostu głupie. Jakakolwiek by była moja reakcja, nic to nie daje. Złości mnie całokształt zachowań otoczenia w kontekście mojego odżywiania i bardzo to hejtuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz