niedziela, 16 lutego 2014

Ona (Her) (2013) - dwugłos nie-recenzyjny

źródło
Moi drodzy, dzisiaj po raz pierwszy oddajemy w wasze ręce nie-recenzję, którą napisaliśmy wspólnymi siłami. Poniżej znajdziecie dwa oddzielne teksty, w których każde z nas dzieli się z wami swoimi wrażeniami po kinowym seansie filmu "Ona". Tradycyjnie, przed publikacją nie czytaliśmy wzajemnie swoich notek. A zatem zgodnie z naszym hasłem - o tym samym z różnych perspektyw. Zapraszamy!

Ona:
Dzisiejszy post dotyczy filmu "Ona", który obejrzeliśmy w leniwe niedzielne przedpołudnie w prawie pustym kinie. Film mnie zauroczył, był piękny, ale smutny - tym bardziej ten smutek daje się odczuwać, kiedy uświadamiamy sobie jak bardzo prawdziwa jest wyobrażona w filmie rzeczywistość. Nietrudno zauważyć ogromny wpływ stale rozwijającej się technologii na naszą codzienność - technologia ułatwia nam wszystkim życie, jednocześnie prowadząc do poczucia izolacji i osamotnienia, rozluźnienia więzi społecznych, do nieumiejętności budowania głębokich relacji międzyludzkich. W całym tym szalonym pędzie, jakiemu z konieczności się poddajemy i w natłoku informacji, którymi jesteśmy bombardowani z każdej strony, zanika wrażliwość na drugiego człowieka. Bohater filmu, główny i tak naprawdę jedyny, tęskni za prawdziwym, autentycznym kontaktem z drugim człowiekiem, za przeżywaniem, uczuciami, za wypełnieniem wewnętrznej pustki.
źródło

Zakochiwanie się Theodora w Samancie, postaci wirtualnej, przedstawiono w sposób piękny i autentyczny, ale od początku odbiór tego uczucia łączył się u mnie z pewnym smutkiem. Miłość, która rozkwitała na naszych oczach, nie miała szansy pełnej realizacji. Nie wyobrażam sobie bycia szczęśliwym bez możliwości przytulenia czy choćby dotknięcia ukochanej osoby i świadomości, że nigdy nie będzie takiej możliwości. Bez tego uczucie jest wirtualne i odrealnione. Samantha próbowała obejść tę trudność, czyli swoją bezcielesność, ale jej sposób od początku skazany był na klęskę.
Ciekawy jest tu wątek systemu operacyjnego, który uczy się jak być człowiekiem, co w końcu mu nie wystarcza i zaczyna go ograniczać. Podobały mi się te jej kwestie, w których zastanawiała się, jak to jest mieć ciało i jak to jest odczuwać, ale też te, w których przejawiała typowo ludzkie zachowania, np. zazdrość. Scarlett Johansson rewelacyjnie zagrała Samanthę operując jedynie głosem.
Film zauroczył mnie nie tylko opowiedzianą historią, ale również muzyką i zdjęciami miasta.
Z uwagi na klimat kojarzy mi się z filmem "Między słowami" (również z udziałem Scarlett J.) oraz z muzyką - "W deszczu maleńkich żółtych kwiatów" (Myslovitz) i "Falling slowly" (G. Hansard, M. Irglowa, z filmu "Once").
Polecam obejrzenie filmu wszystkim, którzy choć raz w życiu się zakochali i którzy chcą się na chwilę zatrzymać.

źródło



On:
Film "Ona" w reżyserii Spike'a Jonze wziął mnie kompletnie z zaskoczenia i zastał z opuszczoną gardą. Do kina wybierałem się bez żadnych konkretnych oczekiwań, to moja małżonka namówiła mnie na seans i na dobrą sprawę nie wiedziałem nawet o czym film ma być. Wiedziałem tylko tyle, że ma być romantycznie. Moi drodzy, można powiedzieć o mnie wiele, ale na pewno nie można nazwać mnie fanem romansów! Zwłaszcza tych wszystkich pseudo-romantycznych papek dla młodzieży, pokroju "Zmierzchu" czy "Igrzysk śmierci". Tymczasem, jak się rzekło, "Ona" wzięła mnie z zaskoczenia i w pewien sposób była jak cios w szczękę. 

Powiem od razu, dzieło Spikea Jonzea to film piękny i przejmujący. Bardzo specyficzny w swojej wymowie, film, który na pewno nie trafi do wszystkich. Mimo to, rewelacyjny.

Akcja osadzona została w niedalekiej przyszłości. W Los Angeles, w którym komputery ułatwiają człowiekowi niemal każdy aspekt życia. Chociaż na pierwszy rzut oka taka rzeczywistość wydaje się być wygodna i pociągająca, z sielanką nie ma ona nic wspólnego. Relacje międzyludzkie zanikają, do pisania listów najmowane są firmy, specjalizujące się w przekuwaniu uczuć na słowa, a każdy nosi w uchu specjalną słuchawkę, stanowiącą interface pozwalający łączyć się z wszechobecną siecią i domowym komputerem.  

źródło

Główny bohater, Theodore Twombly (w tej roli Joaquin Phoenix) to facet, z którym przerażająco łatwo jest się utożsamiać. Jest przeciwieństwem typowego amanta - ma spokojną pracę, kilkoro niezbyt bliskich znajomych i sprawę rozwodową w toku. Theodore jest samotny i nie wyróżnia się absolutnie niczym, poza wrażliwością, którą widz z czasem w nim odkrywa. Teoretycznie pomysł nie grzeszy oryginalnością. 
W amerykańskim kinie pełno jest postaci mężczyzn niespełnionych i nieszczęśliwych, ze złamanym sercem. Problem polega na tym, że na ogół postaci te nie są wiarygodne. W momencie, kiedy tego typu role obsadzane są przez hollywoodzkich przystojniaków takich jak Bradley Cooper (patrz: "Poradnik Pozytywnego Myślenia"), wiadomym jest, że uczuciowy impas prędzej czy później zostanie przełamany, a gdzieś tam za rogiem już czai się piękna Jennifer Lawrence, która (pomimo jego początkowych oporów) nie spocznie, póki nie zostanie wybranką głównego bohatera, a cała historia nie zakończy się romantycznym pocałunkiem w deszczu. Tutaj jest inaczej. J. Phoenix wykreował postać do bólu wręcz wiarygodną. 
Pięknej i upartej dziewoi, która odmieniłaby życie Theodora nigdzie niestety nie widać, pojawia się za to Samantha. Postać, którą z czasem Theodor zaczyna darzyć uczuciem. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Samantha nie jest człowiekiem, a... systemem operacyjnym. Inteligentnym i posiadającym zdolność odczuwania emocji programem komputerowym. Czy można zakochać się w bezcielesnej osobowości?

Ci, którzy po kinowej produkcji oczekują wartkiej akcji oraz fabuły pędzącej z prędkością Zbigniewa Bródki podczas łyżwiarskiego wyścigu na 1500 metrów, srodze się zawiodą. Akcja jest powolna, skupia się na emocjach i przeżyciach bohaterów, a do przodu popychają ją nie przełomowe wydarzenia, a świetnie napisane, pełne emocji dialogi. Mimo to, przez dwie godziny, jakie spędziłem na kinowej sali, nie nudziłem się ani przez chwilę.
"Ona" może zachwycić widza na wiele sposobów - piękne są zdjęcia, świetna praca kamery, nastrojowa muzyka. Gra aktorska to prawdziwe mistrzostwo. Scarlett Johansson, która była w filmie głosem Samanthy, stworzyła kreację, która na długo pozostaje w pamięci, i tym razem nie jest to pusty frazes. A choć nie jestem aktorem, nietrudno jest mi domyślić się, że wykreować wiarygodną postać wyłącznie za pomocą głosu nie jest łatwo. Jak dla mnie - najlepsza rola S. Johansson od 2003 roku, kiedy to zagrała w "Między Słowami" w reżyserii Sofii Coppoli.

źródło

Jak się rzekło, "Ona" to opowieść o uczuciu i emocjach - piękna i przekonująca, być może właśnie dlatego, że opowiedziana powoli i z rozmysłem, bez zbędnego efekciarstwa. Przez blisko półtorej godziny siedziałem jak urzeczony, oglądając rozwój więzi pomiędzy Theodorem a Samanthą, patrząc jak bardzo może zmienić się spojrzenie na świat, jeśli tylko ma się przy sobie "tego kogoś". Tylko czy związek z wirtualną osobowością może trwać wiecznie?

Początkowo miałem zamiar opisać moje wrażenia odnośnie zakończenia tej historii, nie będę jednak tego robił. Nie zamierzam psuć nikomu przyjemności z samodzielnego jej poznawania, a zapewniam, że poznać ją jest ze wszech miar warto.

"Ona" to piękny, a zarazem przytłaczająco smutny film. Film o wrażliwości i potrzebie bliskości. Najlepszy film, jaki widziałem w tym roku i od wielu miesięcy. 
Według mojej prywatnej skali ocen - 9/10.

1 komentarz: