wtorek, 4 lutego 2014

O tym, jak nie zostałem zatrudniony

Nie cierpię rozmów kwalifikacyjnych. Wątpię zresztą, żeby istniał ktokolwiek, komu przyjemność sprawiałoby siedzenie przez godzinę w jednej pozycji, na ogół na twardym krześle i odpowiadanie na zdecydowanie ponadprogramowe ilości pytań, najczęściej kretyńskich. Schematy takich rozmów zwykle są bliźniaczo do siebie podobne. "Proszę opowiedzieć o sobie", "Jak Pana dotychczasowe doświadczenie zawodowe zaprocentuje na tym konkretnym stanowisku?", "Proszę wymienić swoje mocne i słabe strony", "Dlaczego chciałby pan u nas pracować?", "Co motywuje Pana do pracy?" itd., itp. To chyba najbardziej charakterystyczne pytania, na jakie natrafia się przy okazji takich rozmów. I o ile jeszcze dwa pierwsze maja jakikolwiek sens, o tyle odpowiedź na każde kolejne to już pokaz mniej lub bardziej umiejętnego lania wody i "włazidupstwa". Z którego, nawiasem mówiąc, nic na ogół nie wynika.
Co motywuje mnie do pracy? W największej mierze pieniądze, to oczywiste! No ale wiadomo, że nie takiej odpowiedzi oczekują spece od HR, należy zatem poprowadzić monolog o możliwości samodoskonalenia i stawianiu czoła nowym wyzwaniom zawodowym. Odpowiedź na pytanie o mocne i słabe strony - moje "ulubione" - to z kolei pokaz umiejętności obracania kota ogonem i unikania odpowiedzi na zadane pytanie. 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Już spieszę z wyjaśnieniem. Otóż pod koniec ubiegłego tygodnia, miałem okazję uczestniczyć w rozmowie kwalifikacyjnej do pracy w dziale marketingu, w jednej z większych firm w moim mieście. I była to rozmowa kompletnie, zupełnie inna od idiotyzmu opisanego powyżej. Po pierwsze trwała  łącznie dwie godziny, moja najdłuższa rozmowa kwalifikacyjna w życiu. Po drugie, zamiast bezsensownego lania wody, dostałem do wykonania szereg zadań, takich, na jakie mógłbym natrafić każdego dnia w pracy - trochę przykładowych grafik do zrobienia, krótki tekst do napisania, przykładowy harmonogram do ustalenia i jeszcze parę innych rzeczy. Mówiąc krótko - nawał roboty jak na półtorej godziny, które na to miałem. Dopiero później, kiedy już skończyła się część praktyczna, zaczęła się właściwa rozmowa - pół godziny. Nie było pytań o "mocne i słabe strony", nikt nie kazał mi wymyślać bzdur o tym, dlaczego akurat w tej, a nie innej firmie chcę pracować. Była za to rzeczowa i profesjonalna rozmowa - prowadzona przez dwie, bardzo sympatyczne skądinąd, panie - dotycząca codziennych obowiązków w firmie, potencjalnych problemów i  moich pomysłów na ich rozwiązanie. Nikt nie próbował wprowadzać na siłę sztucznie sztywnej i do przesady poważnej atmosfery, miało być rzeczowo i na temat. Poszło dobrze. Wiem, że zrobiłem dobre wrażenie, takie rzeczy widać od razu.


Tyle, jeśli chodzi o superlatywy. Firma ma bowiem jeden zasadniczy minus - nie zatrudniono mnie. Dzisiaj z rana odebrałem telefon i dowiedziałem się, że chociaż bardzo spodobałem się zespołowi rekrutującemu, na moje miejsce zatrudniono osobę, która miała większe doświadczenie. Ów jegomość nie był ode mnie lepszy, dano mi to w jasny sposób do zrozumienia. Nie objawił też podczas rozmowy kwalifikacyjnej żadnych prawd oświeconych. Słowem, nie powiedział nic, na co i ja bym podczas rekrutacji nie wpadł.  Ale miał większe doświadczenie. No i tu trochę opadły mi ręce. W jaki sposób mam odeprzeć taki argument? Skąd mam niby wziąć to doświadczenie, skoro żeby zostać zatrudnionym i je zdobyć, potrzeba mi... doświadczenia?! Staże, praktyki, kursy? Bardzo dziękuję, mam już po kilka za sobą. Tyle tylko, że żaden pracodawca nie bierze ich pod uwagę w takim stopniu jak doświadczenia zdobytego podczas normalnej pracy na etat. 
Eh, doprawdy nie cierpię być bez pracy (a aktualnie, jak nietrudno się domyślić, jestem) i nie trawię rozmów kwalifikacyjnych. Ale wygląda na to, że czeka mnie  ich jeszcze co najmniej kilka. 

4 komentarze:

  1. Święta prawda. Nikt nie lubi rozmów kwalifikacyjnych. Pomysły na pytania nie mieszczą mi się w głowie. Pamiętam, jak moja koleżanka starała się o posadę sprzedawcy w punkcie w jednej z sieci komórkowych (nie wiem czy można używać nazw) więc powiem tylko, że tej fioletowej i dostała pytanie jaka bohaterka literacka z zrobiła na niej największe wrażenie i dlaczego. Na takie stanowisko... Absurd. Nic dodać, nic ująć. Życzę Ci więc wytrwałości!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za miłe słowa! No niestety rozmowy kwalifikacyjne to trochę jak spacer po polu minowym, jeden błąd i do widzenia. A rekruterzy nierzadko zdają się żyć kompletnie w swoim własnym świecie, zadając pytania kompletnie "z kosmosu" i niezwiązane z konkretnym stanowiskiem. Co do życzeń wytrwałości - trochę uprzedziłaś temat, przedwczoraj zostałem w końcu zatrudniony i najpewniej wkrótce o tym napiszę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak wiem co o tym temacie, na szczęście obecnie jestem "pracująca". Niektóre pytania albo komentarze rekrutujących potrafią zwalić z nóg.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano potrafią zwalić i z nóg i chociaż trzeba przyznać, ze zdarzają się wyjątki i odstępstwa od tej reguły. Przykładowo, byłem kiedyś na rozmowie kwalifikacyjnej na praktyki w pewnej niemałej firmie. Jako, ze w swoim cv wpisałem "literatura fantasy" jako jedno z zainteresować, padło pytanie o książkę, którą ostatnio czytałem. Traf chciał, ze było to akurat "Starcie Królów" G. R. R. Martina. Okazało się, że rekruter też jest fanem "Pieśni Lodu i Ognia", w rezultacie odbyliśmy 10-15 minutową pogawędkę o książkach fantasy. Było całkiem miło, a na praktyki się dostałem :)

      Usuń